Recenzja filmu

Le Mans '66 (2019)
James Mangold
Matt Damon
Christian Bale

Wyścig szczurów

"Le Mans '66" to historia dwóch samotnych strzelców w trybach korporacyjnej machiny. Idea pokonania Ferrari przemawia do serc Shelby'ego i Milesa, ale droga do celu będzie wymagała kompromisów.
Wyścig szczurów
Johnny Cash? Kowboj. Logan? W sumie też kowboj. Christian Bale i Russell Crowe"3:10 do Yumy"? Rozumie się samo przez się. Proste: James Mangold lubi western, nieważne, czy opowiada akurat o piosenkarzu country ("Spacer po linie") czy podstarzałym mutancie przemierzającym amerykańskie bezdroża w towarzystwie małej dziewczynki ("Logan"). Dodajcie do tego wspomniany remake żelaznego klasyka gatunku oraz "Cop Land", czyli opowieść o amerykańskim miasteczku, w którym panuje bezprawie, i nic już nie powinno nikogo dziwić. Nawet to, że film o starciu motoryzacyjnych gigantów też jest w zasadzie westernem. 


Jak western, to i obowiązkowy pojedynek na "kto ma większy pistolet". W "Le Mans ’66" owym pojedynkiem jest brzmiąca już w oryginalnym tytule filmu potyczka między dwoma słynnymi producentami samochodów. Napędzany przez daddy issues, testosteron oraz podszepty ego Henry Ford Drugi (Tracy Letts) postanawia zaostrzyć wizerunek firmy i pokazać, że jego firma to nie tylko nudna motoryzacyjna codzienność. Sprawa szybko robi się osobista i Ford decyduje się zbudować samochód, który pokona w słynnym wyścigu Le Mans maszynę produkcji Ferrari. Sęk w tym, że Ferrari wygrywa co roku i szanse na przebicie ich dominacji wydają się nikłe. "Ile to według ciebie zajmie? 200, 300 lat?", pada w którymś momencie znamienne pytanie.
 
I tutaj wkraczają rewolwerowcy. Pierwszy to Carroll Shelby (Matt Damon), niegdysiejszy zwycięzca Le Mans, obecnie projektant i sprzedawca samochodów sportowych. Drugi to Ken Miles (Christian Bale), jeden z najlepszych, ale i najbardziej pyskatych kierowców wyścigowych. Shelby ma brawurę i złote usta dobrego showmana, ale też zna swoje miejsce i potrafi być graczem zespołowym. Pytanie, czy jego amerykański pragmatyzm wystarczy, by poskromić wybuchowy brytyjski temperament Milesa, który pędzi jak szalony, ale też jak szalony pali za sobą kolejne mosty. 

"Le Mans ’66" to zatem historia dwóch samotnych strzelców w trybach korporacyjnej machiny. Idea pokonania Ferrari przemawia do serc Shelby'ego i Milesa, ale droga do celu będzie wymagała kompromisów. Niestety: wchodząc w komitywę z Fordem, panowie wkraczają w świat biurokracji. Zanim wezmą udział w wyścigu Le Mans, czeka ich wyścig szczurów. Dlatego też Mangold prowadzi akcję dwutorowo: nawet gdy Miles pali gumę na torze, za kulisami Shelby wciąż pojedynkuje się z z zastępem śliskich urzędników. "Le Mans '66" jest więc opowieścią o cenie kompromisu. Losy Shelby'ego i Milesa stanowią dramatyzację uniwersalnego dylematu: jak wiele pola warto oddać w pogoni za marzeniem, gdzie leży granica sprzedania się?



Mangold jest sprawnym rzemieślnikiem, konflikt zostaje więc przekuty w zajmujący kinowy spektakl. Zgoda, opozycje są tu może miejscami zbyt jaskrawe, ale to już wypadkowa konwencji: włoscy kierowcy złowieszczo patrzą spode łba, źli biurokraci szczerzą się w samozadowoleniu, z kolei żona i syn Milesa słodko stoją na posterunku jego najwierniejszych, niemalże bezkrytycznych fanów. Trochę szkoda, bo na ten typaż Mangold marnuje cały potencjał drugiego planu. Zarówno Jon Bernthal (jako marketingowiec Forda), jak i Caitriona Balfe (jako żona Milesa, Mollie), nie mają przecież wiele do roboty – głównie patrzą się w napięciu na tor. Ale też jest na co patrzeć: sceny wyścigów to klasyczna zbitka zbliżeń na dźwignie biegów, pedały gazu i wodzące za ruchem twarze gapiów. Triki może i proste, grunt, że działają.

Oczywiście nikogo nie obeszłyby pędzące w kółko samochodziki, gdyby nie ludzie, którzy wprawiają je w ruch. Co ciekawe, w gwiazdorskim duecie Bale/Damon to ten drugi kreuje ciekawszą postać. Bale jest oczywiście bardziej pokazowy, buduje rolę z oscarowych klocków brytyjskiego akcentu, zgarbionej sylwetki, dramatycznych wybuchów złości. Jak dla mnie balansuje jednak na granicy autoparodii, a po jasnej stronie mocy trzyma go chyba tylko wdzięczny kontrapunkt w postaci Damona. Damona, który gra zupełnie inaczej: do środka, przez zaciśnięte zęby, oszczędnie. Jego Shelby to adrenalinowy abstynent, który nadwyrężył zdrowie za kółkiem i postanowił się ustatkować. Teraz znosi z pokorą mankamenty losu sprzedawcy i robi dobrą minę do złej gry, wciąż jednak czuje zew toru. Martwi się też, że wpędza Milesa w podobne koleiny, poskramiając jego dziki talent i "udomawiając" go. 

I tu wracamy do westernowej fiksacji Mangolda: koniec końców "Le Mans ’66" to przecież ballada o meandrach męskiej przyjaźni. Sercem spektaklu jest zatem relacja między dwoma głównymi bohaterami: ich kowbojska sztama w walce z miernotą, ich próby poskromienia mechanicznego rumaka, ich walka z obcymi "rewolwerowcami". Brakuje tylko, by Shelby i Miles odjechali w finale w stronę zachodzącego słońca. Oczywiście Fordem. 
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ryk rozgrzanych do czerwoności silników, pisk hamulców rozpaczliwie walczących o powstrzymanie pędzącej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones